Kolejne części! Cieplutkie jak bułeczki
- Rucham psa jak sra.
Dominik odwrócił się słysząc znajome powiedoznko. Zobaczył Marqueza wpatrującego się w parę Gryfonów wchodzących za portret Białej Damy, który otworzył się po usłyszeniu hasła.
Ururu odwrócił się spoglądając na kolegę wzrokiem pełnym zwątpienia. Fletcher nigdy nie widział u niego tyle smutku.
- Nie no, na pewno portal nas nie wywalił po prostu w innym miejscu tej budy - mruknął białowłosy. A może jednak? Niemal jednocześnie ruszyli w stronę Białej Damy.
- Rucham psa jak sra - rzekli, po czym portret się otworzył i weszli do środka. Zabezpieczenia w Hogwarcie poziom milionowy. Mogą sobie wejść obcy, ale jak mieszkaniec zapomni hasła to problemik.
Rozejrzeli się po pokoju wspólnym Gryfonów, gdzie reakcje zgromadzonych były takie, jakby byli co najmniej szukanymi przez Ministerstwo gwałcicielami.
- Przepraszam panienki, który mamy rok? - Marquez zaszczycił swoim przerażającym uśmiechem i ślepiami jakąś dziewczynkę, która zwinęła się w kłębek na pobliskim fotelu.
- 1996 - wyszeptała. Na twarzy Ururu można było zobaczyć euforię, którą to podzielił się z kolegą poprzez spojrzenie.
- Still jesteśmy w tym burdelu - Fletcher złapał się za lewe ramię i trochę rozciągnął, zabijając spojrzeniem gapiących się Gryfonów.
- Wyjdźmy i zorientujmy się, jaka jest sytuacja - zaproponował Marquez, po czym opuścili pokój wspólny Gryffindoru. Na odchodne Dominik pomachał wszystkim środkowym palcem.
Nim zdołali wejść na schody, drogę zastąpiły im dwie męskie postacie Gryfonów. Pierwsza z nich, była chłopcem wzrostu Marqueza, o czarnych włosach i z okrągłymi okularami na nosie. Druga postać to wysoki i chudy rudzielec, któremu spod szaty wystawały brudne adidasy.
- Dominiku, tu się chyba nic nie zmieniło w ciągu tych sześciesięciu dwóch lat - Ururu odwrócił głowę do kolegi, po czym poczuł, jak ktoś go dźga różdżką w pierś.
- Kim jesteście i co robiliście w dormitoriach Gryffindoru - rzekł okularnik. Rudy zakasał rękawy, jakby chciał się lać. Fletcher szybko wykalkulował, że ci dwa raczej umieją się bić. W przeciwieństwie do dwóch jasnowłosych, którzy preferowali tryb życia siedzący.
- Ururu Marquez, do usług - szarak posłał Gryfonowi swój standardowy uśmiech. - A to mój bliski kolega Dominik Fletcher - wskazał dłonią na Krukona, który tylko wytknął im język. Rudy już chciał się lać.
- Spokojnie Ron... - okularnik go powstrzymał.
- Ale Harry, oni byli w dormitorium...
- Ron...
- ...nie można sobie ot tak wchodzić! Ja im zaraz przyfasolę!
- RON!
Rudy w końcu umilkł.
- Ron. Ja tu jestem bohaterem, zapamiętaj to sobie. To ja jestem Harry Potter. Ja jestem Chłopiec, Który Przeżył. Trochę pokory - Harry obrzucił rudego spojrzeniem.
- Wybacz, zagalopowałem się... Bądźmy kolegami, pliska, tylko tym mogę szpanować przy laskach...
Potter wrócił do przybyszów.
- Wkurzacie mnie - mówiąc to bezceremonialnie złapał Marqueza za szyję zaczynając go podduszać i podnosząc lekko. Ten pisnął przeraźliwie.
- Iiii! Fletcher... Pomóż... - wysyczał machając w powietrzu nóżkami.
- Niezły jest - Dominik splótł ręce na piersi spoglądając z uznaniem na tą scenkę. No ale cóż, trzeba było uratować kolegę. Wyciągnął więc różdżkę.
-
Expelliarmus! - rudy szybkim zaklęciem wytrącił mu ją z rąk. - Patrz Harry. Dobrze zrobiłem? Dobrze? Widziałeś?
Potter jednak był zbyt zajęty duszeniem Ślizgona. Ururu jednak szybko wykalkulował sposób na wygraną. Znajdowali się na dość niewielkim kawałku chodnika, w końcu tuż za nimi były już schody. Może udałoby się mu kopnąć napastnika tak, żeby spadł na te schody i się stoczył...
Marquez zamachnął się, jak nikt nigdy, trafiając Pottera w żołądek. Ten puścił Ślizgona i zwijając się z bólu zatoczył się nie na stopnie, lecz na barierkę, niebezpiecznie przekrzywił... i wypadł. Pozostała trójka rzuciła się, aby spojrzeć, czy spadł on na jakieś schody, co to może akurat przelatywały. Niestety ujrzeli tylko leżącego na samym dole Harrego, wokół którego powstawało już Morze Czerwone.
- Upsik - rzekł Fletcher spoglądając na Rudego, którego twarz powoli zmieniała kolory. Ron opadł na posadzkę i zwinął się w pozycję embrionalną.
- Co wyście zrobili... - mamrotał przez cały czas.
Ale nasi bohaterowie nie mieli czasu. Ruszyli po schodach, Ururu oczywiście trzymając się kurczliwie poręczy, bo zawsze się bał, że spadnie... Tym razem bardziej się bał, bo w końcu na własne oczy widział, jak ktoś się zabił przez to dziadostwo. No, może nie do końca to było na schodach, ale blisko.
Ktoś musiał podnieść alarm, bo kiedy dotarli na półpiętro, wszystkie schody odjechały, a jedyne drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
-
Alohomora... Nie działa - Dominik musnął klamkę różdżką. - Albo po prostu mi nie wyszło. Nie wykupiłem tego zaklęcia w sklepiku rozwojowym... Masz je może?
- Nie. Mogę spróbować mignąć, aczkolwiek na taką odległość nie próbowałem jeszcze z kimś... - Ururu zaproponował Fletcherowi, który właśnie rozwalił drzwi toporem.
- Skąd to masz?
- Leżał tu - Krukon wyrzucił narzędzie za siebie, po czym weszli do środka uważając na drzazgi.
- Technika - magia, 1:0 - mruknął zadowolony Ururu. Mogli co prawda spróbować ponownie użyć czru otwierającego drzwi. W końcu szarak miał szczęście, na zaklęcie śmiertelne wypadła mu wystarczająco wysoka liczba na kostce Losu.
Znaleźli się na korytarzu szóstego piętra. Ruszyli przed siebie.
- Ej, sprawdzimy czy Bułhakow żyje? - zaproponował Fletcher, kiedy znaleźli się w pobliżu drzwi do gabinetu profesora. Marquez rzucił mu tylko nieprzytomne spojrzenie. Jego wyobraźnia nie podtykała mu obrazu profesora posuniętego w latach. Mógł jedynie podstawić do znanego wizerunku Bułhakowa długą siwą brodę, aczkolwiek wyglądało to niesamowicie sztucznie.
- Wy...
Odwrócili się słysząc jakiś niesamowicie chłodny głos. Ujrzeli mężczyznę odzianego w czarną szatę. Włosy miał dłuższe, strąkowate, tego samego koloru. Nos wybitnie haczykowaty, ziemista cera. Nim zdążyli cokolwiek zrobić, spętał ich niewidzialnymi węzami.
- Marquez, trzeba było czekać z tą akcją do czasu, aż nauczymy się magii bezróżdżkowej - westchnął Fletcher.
- Kim wy jesteście... - nieznany mężczyzna świdrował wzrokiem szczególnie Ururu. - Nie znam cię, czemu nosisz szaty domu, którego jestem opiekunem.
- Ponieważ jest Ślizgonem z przeszłości - Fletcher przewrócił oczami.
- Co mówisz, białasie? - czarnowłosy jakby się zawahał.
- Przybywamy z przeszłości - Ururu nie mógł opanować szerokiego uśmiechu, który wpłynął na jego twarz. Oczy zabłysły mu szaleństwem. Tego nieznany im profesor nie mógł słuchać, momentalnie zabrał im różdżki, po czym złapał za szaty i zaciągnął w znanym sobie kierunku. Chłopacy dali się prowadzić. Właściwie to byli ciekawi co się stanie.
- Wy... Zabiliście Pottera... Jedyna nadzieja... Umarła... Cały misterny plan mój i Dumbledora szlag trafił...
- Jaka nadzieja? Kim jest Dumbledore? - Marquez tradycyjnie zadał pytania.
- To beznadziejny plan skoro w taki sposób się rozwalił, nie macie zapasowego? Skoro to takie ważne było... - odezwał się też Fletcher. Mężczyzna spojrzał w ich twarze. Wiedział, w jaki sposób uczniowie oszukują. Czytał z ich oczu. Ale z tych dwóch biła szczera niewiedza o aktualnych wydarzeniach. Mężczyzna wyraźnie się przeraził i przyspieszył kroku.
Zgodnie z ich nowonarodzonymi pragnieniami zostali zaprowadzeni do gabinetu dyrektora. Poznali go po portretach poprzednich kierownikach Hogwartu... Ururu całkiem miło uśmiechnął się do wizerunku znanego sobie dyrektora i trochę wzdrygnął się widząc obraz z Adarą Fletcher, która w końcu na stanowisku dyrektorskim była od niedawna... Dominik tylko kątem oka zerknął na ciotkę spoglądającą na niego. Raczej nie marzył o takim widoku.
- Dumbledore... To są... - ciemnowłosy mężczyzna puścił ich na środku pomieszczenia.
- Wiem, Severusie. Chłopcy z przeszłości.
Ururu przestał rozglądać się po pomieszczeniu i skupił wzrok na człowieku, który wyglądał jak stereotypowy czarodziej znany mu z bajek zasłyszanych w dzieciństwie. Długa szata, białe włosy i broda sięgające do pasa oraz okulary połówki. Aktualny dyrektor Hogwartu wpatrywał się przez chwilę w przybyszów, obdarzając ich uśmiechem, z którego mimo wszystko bił smutek.
- Pewnie nie jesteście tego świadomi, ale z waszej winy zginęła jedyna osoba zdolna zabić Voldemorta - rzekł.
- Kim jest Voldemort? - spytał Ururu.
- Dlaczego nie macie drugiego planu? - powtórzył pytanie Fletcher. - Czemu zwalacie wszystko na nas? Nerd mógł się tak nie sadzić.
- Lord Voldemort to potężny czarownik, którego mógł pokonać tylko Harry Potter... Oczywiście, że da się wymyślić inny plan, ale ten był tak świetnym i genialnym plot twistem, że jak tylko wyjdziecie usiądę w kącie i będę płakał. Opracowany na 17 lat, SIEDEMNAŚCIE, wyobrażacie to sobie?
Chłopcy jednocześnie pokręcili głową. W końcu sami mieli tylko 15.
- Za tydzień miałem umrzeć - zaśmiał się nieco histerycznie staruszek zerkając na zegarek.
- Przepraszam... Nazwał nas pan chłopcami z przeszłości... - zaczął Ururu chcąc dowalić kolejną porcją pytań.
- Kiedy tylko dowiedziałem się, że na terenie Hogwartu pojawił się niezidentyfikowany Ślizgon i Krukon, byłem pewien, że to wy... Sprawa morderstwa profesora Lupeia i tego, co się zaraz potem stało, jest jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic nie tylko Hogwartu, ale i całego świata. Całe szczęście, że pochodziliście z tak nieważnych rodzin... lub ich ich braku - skinął głową w stronę Ururu, któremu oczy prawie wypadły - Usunięcie was z tego świata nie było trudne.
Fletcher spojrzał wrogo na portret ciotki uśmiechającej się niewinnie. A to świnia. Myślał, że zapisze się w historii jako niesamowity rebels.
- Nie ma tu dla nas miejsca, Marquez, zjeżdżamy.
Ururu wpatrywał się tępo w Dumbledore'a.
- Powiedział pan... Że nie mam rodziny...
- Przynajmniej nic o tym nie wiadomo - dyrektor wzruszył ramionami, po czym podstawił chłopcom pod nos paczkę cytrynowych landrynek. - Może cukiereczka?
Ururu odsunął się od dłoni staruszka, która była, delikatnie mówiąc, martwa.
- Upsik, zapomniałem, żeby jej nie używać - zaśmiał się dyrek. - Severusie, oddaj im różdżki. Może uda im się jeszcze naprawić swój błąd.
Na Ururu spoczęło spojrzenie pełne nadziei. Odebrali od Snape'a swoje magiczne patyki, po czym Fletcher uruchomił portal.
- Chyba nie masz zamiaru szukać tego całego Dartha Valdemorta? - spytał Dominik, kiedy portal się za nimi zamknął. Złapał upadającą kuleczkę i schował do kieszeni.
- Zobaczymy - Ururu zacisnął usta w wąską kreskę, spoglądając przed siebie. Niestety tym razem mieli małe szanse na zniknięcie niezauważenie w tłumie. Stali bowiem na długim stole, przy którym zgromadzona była masa osób. Oczy wszystkich utkwione były w dwójce chłopców.
Nim Marquez i Fletcher zdążyli przyjrzeć się siedzącym przy stole ludziom, ich wzrok automatycznie skierował się na wirującą nad stołem kobietę. Bez słowa wpatrywali się w nią przez jakiś czas, po czym ktoś w końcu się odezwał.
- Kim jesteście!? - wrzasnęła jakaś kobieta. - Czego chcecie od Czarnego Pana?
Chłopcy spojrzeli na babkę, na oko 7/10, o bujnej czuprynie, która wraz z resztą tu obecnych wpatrywała się tępo w przybyłą dwójkę. Tylko jedna osoba miała inny wyraz twarzy. Severus Snape. Był bladszy niż zwykle, a jego ręka złapała się kurczowo za serce. Chyba nie chciał ich tu widzieć. Ururu posłał mu serdeczny uśmiech. Chciał już powiedzieć coś w stylu "Znowu się spotykamy", lecz głos zabrał siedzący na samym skraju stołu.
- Chciałbym wiedzieć, moi drodzy przybysze, nie tyle kim jesteście, co z jakim zamiarem tutaj przybyliście - odezwała się skrzekliwym głosem postać w czarnej szacie. Chociaż to go nie wyróżniało akurat, bo tutaj wszyscy byli tak ubrani.
- A tak losowo - odpowiedział Fletcher zgodnie z prawdą, którą mężczyzna wyczuł. Zezłościło go to, lecz wciąż był ciekawy, jakim cudem udało im się tu dotrzeć.
- Malfoy, czy to twój? - jakiś koleś zwrócił się do jednego z siedzących przy stole mężczyzny, który rzucał się w oczy przez swoje platynowe włosy. On, jak i nasza dwójka bohaterów, aż się wzdrygnęli. Fletcher jednak po chwili parsknął śmiechem.
- Nie wiem czy to ma mi pochlebiać, że szlama została wzięta za czystokrwistego... Tylko szkoda, że za Malfoya.
Na sam dźwięk słowa na "s", momentalnie zrobiło się głośno, niektórzy wstali i zaczęli krzyczeć.
- Przesadziłeś - mruknął Marquez. Skoro tu był Malfoy i jakiś Czarny Pan, to chyba oczywiste było, że to sekta rasistów.
- Ej, ty jesteś Lord Vadermord? - spytał Fletcher zwracając się do "szefa". - Tfu, sorki, Voldemort.
Wszyscy momentalnie umilkli.
- W ogóle to bez sensu, bo jak ty chcesz zrobić, żeby zabić mugoli, mugolaków i wszystkich co mają kontakty z mugolami... skoro sam jesteś półkrwi to też weź się utylizuj.
Na sali słychać było szepty przerażenia.
- Skąd to wiesz? - wrzasnął Czarny Pan. Ururu również posłał koledze pytające spojrzenie.
- Przeczytałem na Wikipedii - Dominik pomachał trzymanym w ręce urządzeniem.
- Co to? - Marquez bardzo ciekawsko wyciągnął łapkę po ciekawą zabawkę, którą to Fletcher bez wahania mu oddał.
- Telefon. Jak szliśmy przez portal to sobie wyciągnąłem rękę w bok, żeby zobaczyć co się stanie i komuś chyba zwinąłem.
Ururu z błyskiem w oku zajął się odkrywaniem tego cudownego urządzenia.
- To jest po prostu śmieszne. Nagini! - Voldemort wskazał na chłopców, a zaraz potem na stół wślizgnął się wielki wąż sunący w ich stronę.
-
AQAmenti - Fletcher złapał różdżkę w lewą dłoń i polał gada soczystym strumieniem wody. - Marquez, chyba zapomniałem nagle wszystkich zaklęć.
Ururu oderwał się od telefonu i na chwilę zamarł widząc węża. Nie miał z żadnym kontaktu, odkąd odkrył w sobie magiczną zdolność rozmowy z nimi...
- Witam - posłał nieco niepewny uśmiech do gada, który to powoli oplatał się wokół ich nóg. Fletcher mamrotał pod nosem jakieś splotki sylab, uznając je za możliwe zaklęcia. Może w końcu coś się uda. Machał przy tym różdżką na lewo i prawo. Voldemort zaśmiał się, reszta nie wiedziała co ze sobą zrobić. Snape gorączkowo myślał, ale nic nie wymyślił.
- No kurna - warknął Fletcher, a wąż zacisnął się wokół ich nóg tak, że przyfasolił Ururu patykiem w głowę. Marquez jęknął i zmacał bolące miejsce. Poszły jakieś iskry, więc spodziewał się, że jest łysy... ale nie. Tylko poczuł, że zamiast swoich prostych stercząch włosów miał...
- Nieźle, zrobiłem ci trwałą i w dodatku na blond - parsknął Krukon. Momentalnie poczuli jednak, jak uścisk węża osłabł. Gad podniósł swój przód tak, że jego głowa znalazła się naprzeciwko Ururu.
- Jessssstem Nagini, złociutki sssss... - wężyca mrugnęła do chłopca.
- Miło mi poznać. Ururu Marquez, do usług - szarak... a właściwie już loczkowany blondyn, uśmiechnął się promiennie do gadziny.
- Aaaaaaaa! - Snape nie wytrzymał. Wstał i wyrywając sobie włosy z głowy wybiegł z pomieszczenia.
- To przechodzi ludzkie pojęcie, weźże coś zrób - siedzący obok Voldemorta trzepnął go zdrowo w ramię.
- Nie mów mi co mam robić! - pisnął na niego Czarny Pan i zalał się łzami. - Nagini! Ty kurko wstrętna, czemu nie robisz tego co kazałem?
- Wal sssssssię... - usłyszał w odpowiedzi i tylko schował twarz w dłoniach. Ale opamiętał się. - Zabić go! Albo nie! Sam potrafię! - wstał i wyłowił z kieszeni różdżkę. Wycelował w nich, lecz trafił tylko w czarne smugi. Ururu zdążył kurczowo przylgnąć do Fletchera, do niego przyczepiła się, może nieco za mocno Nagini, i mignęli pojawiając się przy ścianie.
- Kurna, mogłeś się teleportacji nauczyć lepiej - mruknął Dominik.
Całkiem cieplutko mu było w objęciach Marqueza. Przekrzywił głowę kładąc ją na jego ramieniu. - Dobra, spadamy - wydobył rękę z ciasnego splotu wężycy, po czym rzucił magiczną kulkę pod ich stopy. Pochylili się trochę i wpadli do portalu.